Pazdziernik 2010.
Na ten wyjazd cieszylam sie, jak dziecko na obiecanego lizaka.Byly to nasze pierwsze wspolne wakacje z Lubym.Prawdziwe drogie wczasy w hotelu zagramanicznym.I moj pierwszy lot samolotem.Na dodatek od razu na inny kontynet!Gdyby mi wtedy Luby powiedzial,ze sie boi latac,pewnie i ja bym sie od niego ta choroba zarazila.Ale albo nie powiedzial,albo ja podekscytowana nie sluchalam.W kazdym razie w samolocie dostalam miejsce przy oknie (okieneczku raczej) i caly lot siedzialam z nosem przyklejonym do szybki.Luby udawal ze spi, a w myslach kalkulowal ile tygodniowo spada samolotow do morza.Oczywiscie miescilismy sie w jego statystycznych wyliczeniach,wiec zaciskal zeby by bez paniki przetrwac lot.(Dodam tak na marginesie,ze sluzbowo Luby lata srednio raz na miesiac-nadal zyje-statystyki go szczesliwie omijaja).Ja nieswiadoma w jakim sie znajdujemy niebezpieczenstwie, po tym co zobaczylam w pierszych minutach, w lataniu sie zakochalam.
Z Graz najpierw lot odbywal sie do Salzburga i musielismy przeleciec nad Alpami.Tak wygladaja Alpy o poranku z lotu ptaka.Czyz ptaki nie maja sie cudownie?
A pozniej juz na poludnie-kierunek Tunezja.Caly czas ogladalam z gory nasz maly ,wielki swiat,ktory wygladal doslownie jak z wiersza Brzechwy...
”... Wielkie góry - jak kupki piasku,
Wielkie drzewa - jak krzaczki w lasku,
Rzeki - srebrne wstążeczki,
Łąki - zielone chusteczki,
Domy - klocki drewniane,
Pola - kratki malowane,..”
A potem ponad chmurami tez stale sledzilam lot, by po paru godzinach z bialego puchu wylonil sie blekit oceanu, a po chwili ląd.
Ale jaki!Zadnych tam wstazeczek i chusteczek.Az po horyzont czerwona ziemia.Juz na sam widok zrobilo sie goraco...
Wyladowalismy w Monastyrze,ale z odprawy niewiele pamietam.Za to pamietam,ze godzine drogi autobusem do Mahdii znow siedzialam z nosem przyklejonym do szyby.No jak dziecko...
Krajobraz za oknem byl wlasciwie monotonny,ale tak inny od naszego,ze nie moglam oczu oderwac.Ziema, a raczej piasek czy pyl pokrywal przydrozne rosliny.W glebi ciagnely sie gaje oliwne.Zamiast ogrodzen opuncje.Te opuncje i inne kaktusy jak chwasty rosly wszedzie.Czasem gigantycznych rozmiarow.
Plasko...Jakies miasteczka-mezczyzni siedzacy przed domami,lezacy w cieniu drzew.Dzieci idace ze szkoly.Kobiet prawie wcale nie widac.Tylko na poczatku w Monastyrze–na dodatek ubrane calkiem po Europejsku..
Hotel.Przepych i orient....
Mielismy dla siebie maly bungalow oddalony od glownego budynku hotelowego.Domeczek z malym tarasem obrosnietym bugenwilla...
Do morza dwa kroki.Oczywiscie zaraz po podrozy polecielismy na plaze sprawdzic,czy woda w morzu jest slona.Byla ..i to bardzo.Zaleglismy na lezakach oddajac sie blogiemu lenistwu ,wygrzewajac stare kosci na 30sto stopniowym upale i cieszac sie ze nie musimy byc akurat w Graz-gdzie nastal czas mgiel i jesiennej szarowki.Czulismy sie jak w raju.
Po trzech dniach zaczelo mnie pomalu roznosic.Bo ilez mozna siedziec na lezaku,plywac w turkusowej toni,zbierac cudne muszelki czy lazic po hotelowym ogrodzie.Czas odmierzany posilkami zaczal mi sie dluzyc.
A wlasnie...Posilki.
Posilki to byla dla mnie jedna ,wielka porazka.Wychowana w komunistycznych czasach,kiedy nie mozna okrucha chleba zmarnowac i nalezalo z talerza zjadac wszystko do ostatniego kesa (bo dzieci w Afryca gloduja) ,zostalam wpuszczona bez kaganca do miejsca gdzie od ilosci i samego sposobu podania posilkow dostawalo sie oczoplasu.Mielismy wykupione all inclusive- posilki i napitki bez zadnych ograniczen.A wiec..nic nie moglo sie zmarnowac :-).Co rano obiecywalam sobie ,ze dzis bedzie inaczej.Rozsadnie wezme mala buleczke,do tego jogurcik i tyle.No moze jakies ciasteczko na deser.Moje postanowienie bralo w leb juz przy koszach z pieczywem.Ani razu nie skonczylo sie na jednej buleczce...Ale wiadomo powszechnie ,ze sniadanie winno byc posilkiem obfitym,rozgrzeszalismy sie wiec oboje siedzac nad kopiato zaladowanymi talerzami i pochlaniajac z przyjemnoscia kazdy kes.Niebo w gebie.Niewielkie wyrzuty sumienia wzbudzala we mnie para szczuplych,eleganckich pan,ktore rowniez siedzialy przy naszym stoliku,a ktorych sniadanie ograniczalo sie do jednego,czy dwuch owocow i soku.W duchu zadawalam sobie pytanie-jak one tak moga? ( A raczej jak one moga mi to robic? ) Na szczescie po trzech dniach wyjechaly.Moje postanowienie jedzenia mniej nieco wyblaklo (moze zabralo sie z nimi) i odlozylam niewygodna mysl na pozniej.Najlepiej na powrot do Europy :-) A na razie hulaj dusza -piekla nie ma.Trzy posilki dziennie,wszystkie trzy w formie bufetu i wszystkie trzy bez ograniczen ilosciowych.
Szybko sie przekonalam,ze takie ograniczenia dla mnie nie istnieja ,za to powstaly bardziej prozaiczne-np dlugosc gumki w majtkach,czy wytrzymalosc szwow sukienki.Na cale szczescie mialam swoja dyzurna sukienke w modnym kroju worka na kartofle, pod ktorym moglo sie wszytko zmniescic,a nawet wiecej...
Na duchu podnosil fakt,ze na plazy wokol mnie leza w wiekszosci morsy i wieloryby upchane w za male bikini i nie wyrozniam sie w tlumie...
Jak juz wspomnialam zaczelo sie nam nudzic.Owszem chodzilismy plaza w jedna i w druga strone.Ja niestety nalezy do ludzi,ktorzy sa ciekawi tego co sie znajduje za nastepnym zakretem.A tutaj sie szlo i szlo ,a raczej przedzieralo przez tlumy,ktore wylegly na plaze z takich samych Disneylandowych hoteli jak nasz.Chmary plazowiczow na lezakach,grajacych w pilke,dzieci placzace sie pod nogami itd itp.Wglab ladu jeszcze gorzej-zaraz za ulica budowala sie kolejna linia hoteli, a za nimi byla juz pustynia.
Wymyslilismy ktoregos dnia,ze pojdziemy plaza do Mahdii.Owszem,mozna by wziac taxowke,ale plaza to zawsze jakas przygoda ( i pare miedzakow w kieszeni wiecej)
Wyruszylismy zaraz po sniadaniu i by cale przedsiewziecie sie udalo musielismy opuscic poludniowy posilek (coz za strata...)
Miasto,ktore codzien widzielismy na horyzoncie i ktore wydawalo sie na wyciagniecie reki w trakcie marszu oddalalo sie od nas jak fatamorgana.Po dwuch czy trzech (moze nawet czterech albo pieciu) godzinach marszu doszlismy do punktu,kiedy do miasta bylo jeszcze daleko,a do hotelu juz tak daleko,ze sie nie chcialo zawrocic :-) Odbilismy od plazy w blogi cien daktylowych palm i okazalo sie ze jestesmy na dalekich przedmiesciach Mahdii.
Nie oplacalo sie zawracac.Niestety kazda prawie taxowka zatrzymywala sie teraz przy nas i proponowano nam podwiezienie.Twardo obstawalismy przy swoim,choc nogi niezle juz do tylka wlazly.W koncu doszlismy do centrum.Wzbudzalismy niezle zainteresowanie.Nie wiem,czy ze wzgledu na to ze turystow tam bylo stosunkowo niewielu,czy ze stanowilismy niewatpliwe zrodlo dochodu.Co rusz zaczepial nas ktos ze slowami”Maj frend,maj frend-moj brat pracuje w tym hotelu-pokaze Ci najlepszy sklep mojego stryja,brata,dziadka itd...”( nosilismy na przegubach tasmy w kolorze hotelu-kazdy hotel mial inna-latwo rozpoznawalna dla mieszkancow)
Kupujac co nieco udalo nam sie przebrnac przez uliczke handlowa i wyszylismy najpierw w okolice portu,potem w kierunku latarni morskiej.Wszedzie pusto....Szlismy troche z dusza na ramieniu,bo spodziewalismy sie wtopic w tlum plynacych turystow ,a tu nikogo.Od glownej ulicy odchodzily wglab male uliczki,zaulki,zakamarki-nie odwazylismy sie zagladac.Upal wisial w powietrzu, a biale sciany budynkow i niebieskie framugi dodatkowo odbijaly promienie i dawaly po oczach.Wybrzezem doszlismy do rozleglego cmentarza na polwyspie.
Wygladal na troche zaniedbany, ale mial swoj urok.Wszystkie groby byly biale i ustawione w jednym kierunku.Te polozone nizej powoli zabieralo morze.
Morze zabralo tez budowle ktore tam staly wieki temu.Zostala tylko brama...
Do hotelu z prozaicznej przyczyny zmuszeni bylismy znow wracac na piechote -wydalismy wszystkie pieniadze na pamiatki.W duszy sie cieszylam,ze moze ten marsz poluzni troche miejsce w spodniach i niezjedzony w poludnie posilek odbije sobie przy kolacji :-) A co.
Kazdy dzien wygladal tak samo-budzilismy sie przed wschodem slonca-kolo 5 rano i szlismy na plaze.Powietrze bylo jeszcze rzezkie.Kapalismy sie i zostawialismy nasze recznki i torby na lezakach.
Jakos zawsze bylo mniej lezakow anizeli plazowiczow-kto przyszedl za pozno byl zmuszony smazyc sie przy hotelowym basenie.Bez najlzejszego podmuchu wiatru to miejsce przypominalo ruszt grilla.Slychac bylo skwierczenie wystawianych na slonce cial.
Ale za to do baru blisko i byli tacy,co sie na dwa metry od niego nie ruszali :-)
Po sniadaniu znow na plaze ,by w kolo poludnia krotko bic sie z wyrzutami sumienia-isc na obiad czy nie? Wszak przed chwila sniadanie bylo...
Moja slaba silna wola zazwyczaj przegrywala z lakomstwem i juz po chwili wcinalismy w plazowym bufecie smazone rybki,kurczaczki,salatki,pyszne lody i ciasta.
Po obiedzie spacer,plaza,kapiel i wiazanie na lezaku kolejnych kilogramow.O 18:00 kolacja.Kazdy obowiazkowo elegancko odziany-istna rewia mody.Oczywiscie bufet.Kucharze dwoili sie i troili by dogodzic naszym podniebieniom... Co wieczor mistrz patelni przygotowywal cos specjalnego...
A po kolacji szlismy na pietro, na taras.Panowie popijali koniaczek z cygarem,panie jakis koktail.Luby szedl sobie zapalic,a ja wlewalam w siebie trzy kawy i staralam nie zjechac pod stol.Nie wiem, co bylo w tej kawie.Biedak musial mnie zawsze potem do domku prowadzic,mimo ze nie pilam kropli alkoholu.Zasypaialm na stojaco...Przy pierwszym kontakcie z poduszka zapadalam w kamienny sen.O piatej bylam juz zezka jak skowronek i szlismy na plaze...
W dzien wyjazdu oczywiscie bylo troche smutno-zal opuszcac takie piekne,cieple miejsce.W Graz zapewne szaleja wichury i jesienne deszcze.Na szczescie pobyt wykupiony byl tylko na 10 dni i nie bylo wyboru.Gdybysmy zostali dluzej,nie weszlabym nawet w spodnie dresowe na gumce,w ktorych bylam zmuszona wracac...Zgodnie orzeklismy ,ze takie wakacje to nie dla nas.
Bylismy pierwszy i ostatni raz na tego typu wczasach.Czulismy sie troche jak uwolnieni ze zlotej klatki.Od tej pory nasze wyjazdy przybraly zupelnie inna forme.
Ale o tym innym razem :-)
Write a comment
dom (Wednesday, 13 August 2014 01:40)
uśmiałam się :) coś mi to przypomina ten opis :)