Zuza i Oskar

Zuza i Oskar wpadli do nas na chwile w zeszlym tygodniu. Tak, wpadli doslownie jak po ogien. Jak przeciag. Ani nie zdazylam sie nimi nacieszyc, ani nie zdazylismy sie pozrec, nadepnac na odciski, zalezc sobie za skore. No to, co to za wizyta? Jakby ich nie bylo :-)

 

Pierwszy wieczor spedzilismy najpierw na running sushi i w mysl polskiej zasady- jak zaplacone, to trzeba zjesc ile wlezie, napakowalismy sie jak male prosiaczki. Pozniej poszlismy na krotki spacer po swiatecznie oswietlonym miescie. Trzeba bylo wypic grzane wino i zjesc maroni. Z malego spacerku zrobil sie calkiem przyzwoity, bo trafilismy nawet na zamkowe wzgorze. Z tego co pochlonelismy wczesniej  zostalismy rozgrzeszeni.

W powrotej drodze przypomnialam sobie, ze mam aparat w telefonie. Niestety za pozno, by zlapac cudny swiateczny tramwaj. Os byl szybszy:-)

Nastepnego dnia: Ljubljana. Miasto urokliwe, z klimatem. Wszyscy cieszylismy sie na ten wyjazd. Niestety pogoda splatala nam figla. Rano zaczelo padac i z kazda godzina deszcz przybieral na sile. Wieczorem wracalismy mokrzy i zmarznieci.

Zwiedzanie zaczelismy od Muzeum Iluzji. Bylo interesujaco, ale stanowczo za malo. Czulismy niedosyt.

Pozniej spacer uliczkami miasta i... wizyta w sklepie rybnym i na targu. Tyle cudow, ze czlowiek jak zwykle na nic nie mogl sie zdecydowac. I teraz zaluje, ze nic nie kupil :-) Ani nawet zdjecia nie zrobil :-(

 

Zamierzalismy wspiac sie na zamkowe wzgorze, ale zimny deszcz zniechecal do spacerow. Wybralismy kolejke. Widok na miasto calkiem ladny, mimo to niektorzy mieli pietra i nie patrzyli na widoczki...

Zamek zaskoczyl nas niekonwencjonalnym polaczeniem minionych epok i nowoczesnosci. Wszelkie prace restauratorskie zostaly niejako wyeksponowane w postaci stali i szkla. Fajnie sie komponowaly z kamiennymi czesciami architektury. Pomysl godny nasladowania.

W jednej z sal -wystawa rzezby.

Ze wzgorza zamkowego schodzilismy juz piechotka.

Pokrecilismy sie troche po urokliwych uliczkach starego miasta. W kafejne nad Ljubljanica udalo nam sie znalezc miejsce pod ciepa "kwoka" i wypic grzane winko.

Wielka szkoda, ze tego pieknego miasta zamiast deszczu nie przykrywal bialy puch. Byloby calkiem bajkowo!

Nastepnego dnia wyjazd do Wiednia. Tam z kolei wial zimny, porywisty wiatr. Generalnie w Wiedniu zawsze wieje, ale  czegos takiego jeszcze nie przezylam.Wiatr przenikal do szpiku kosci. Pogoda pod psem. Planowalismy zwiedzic Muzeum Historii Naturalnej, ale jak to u nas bywa: najpierw sie nie chcialo wstac, potem sie nie chcialo wybrac, potem sie zepsula lampa w samochodzie i trzeba bylo skoczyc do warsztatu. W koncu w Wiedniu bylismy po poludniu i na wielkie muzeum bylo juz za malo czasu. Tak wiec w podmuchach wiatru przeszlismy spacerkiem od Belwederu do Ratusza.

Pod Belwederem mielismy pierwszy kontakt ze swiatecznymi jarmarkami i panami, ktorzy kusili grzanym winem. Twardo podazylismy dalej, szukajac jakiegos zacisznego miejsca.

Poprzez Karlsplatz i kolejny  jarmark przecisnelismy sie do centrum, gdzie pod katedra Sw.Stefana ogromna choinka wyginala sie na wszystkie strony...

W koncu z tylu katedry znalezlismy w miare zaciszne miejsce, gdzie przy ogniu moglismy sie ogrzac od zewnatrz i od wewnatrz :-)

Po drodze wstapilismy na moment do katedry.

I pozniej przez Hofburg do Ratusza.

Pod Ratuszem ogromny jarmark, lodowisko i tlumy. Nie zabawilismy dlugo...

Przepchalismy sie do metra i pojechalismy na pozegnalne running sushi. Wszak trzeba bylo nadrobic spalone kalorie :-)

Juz dzieciakom zapowiedzialam, ze jak przyjada znow nastepnym razem na mgnienie oka, to im buty pochowam !


Write a comment

Comments: 1
  • #1

    zanikowagosia (Wednesday, 17 January 2018 23:03)

    Dobrze, że mieliście takie szalone tempo, bo to Was dodatkowo rozgrzewało :) Pogody nie zazdroszczę, całej reszty tak. Szczególnie Muzeum iluzji mnie zaciekawiło... ciekawe czemu?